Do czasu pojawienia się pod drzwiami mieszkania Borisa matki jego młodziutkiej żony film trzymał
naprawdę wysoki poziom. Po czterdziestu minutach błyskotliwego humoru i zgrabnie prowadzonej
fabuły nastąpiło ponad 40 minut zaprzepaszczania tego, co Allenowi wychodzi najlepiej. Rozwleczony
motyw przemiany matki Melody w wyzwoloną seksualnie pseudoartystkę oraz końcówka filmu, w której
ojciec dziewczyny odkrywa w sobie skłonności homoseksualne, a próba samobójcza Borisa kończy
się, powiedzmy - przesłodko, kompletnie pogrążyły w moich oczach film nowojorczyka. Nawet aktorzy
- choć z reguły dobór aktorów w filmach reżysera "Manhattanu" jest znakomity - wydali mi się z
wyjątkiem wyśmienitego Larry'ego Davida jacyś miałcy.